R6: Szatańskie wersety - S. Rushdie

Recenzja 6


Szatańskie wersety

Salman Rushdie

[Rebis 2013, tł. Jerzy Kozłowski; Viking 1988]



„Aby się znów urodzić, umrzeć najpierw trzeba.”



Niniejsza powieść, wydana w 1988 roku, wywołała wielkie poruszenie w kręgach muzułmańskich. Poruszenie – to w tym kontekście olbrzymi eufemizm. Wściekłe tłumy naszych śniadych braci wylęgły na ulice Londynu, a później innych miast Wielkiej Brytanii oraz Indii, celem okazania swego świętego oburzenia. W trakcie owych protestów dokonywano ostentacyjnego podpalania egzemplarzy Szatańskich wersetów oraz kukieł symbolizujących autora. Gniewnym pohukiwaniom nie było końca, skutkiem czego niektóre księgarnie wycofały się ze sprzedaży książki. A to był dopiero początek zabawy. W lutym 1989 roku ajatollah Iranu (którego Rushdie nigdy nie był obywatelem), Ruhollah Chomejni, rozdmuchał ogień saraceńskiego gniewu wydając fatwę zobowiązującą każdego prawomyślnego muzułmanina, który ma taką możliwość, do pozbawienia życia autora i wydawców książki oraz wszystkich zaangażowanych w jej publikację. Kilka dni później za głowę autora zaoferowano $6.000.000 dodając, że każdy kto zginie próbując wykonać wyrok będzie uznany za męczennika, a po wystosowaniu przeprosin przez Salmana Rushdiego – ajatollah oświadczył, że żadne przeprosiny niczego tu już nie zmienią nawet gdyby został najpobożniejszym muzułmaninem, po czym zachęcono również nie-muzułmanów do pomocy w egzekucji. To poskutkowało zerwaniem stosunków dyplomatycznych Wielkiej Brytanii z Iranem na 9 lat i pokazowym wycofaniem swoich dyplomatów przez kilka innych państw europejskich na parę tygodni.
W niespełna pół roku później, bo w czerwcu 1989, boski namiestnik Iranu wyzionął ducha. Jak mówią oazowi: za to niech będzie chwała Panu. I niech będzie.
Prymitywne ścierwo, wyglądające jak niedorobiony Sean Connery, i tak żyło za długo nie ponosząc konsekwencji swych wołających o pomstę do nieba czynów.  Jedna bestia mniej. Jest skandalem najczystszej postaci, że w XXI wieku ciągle musimy się użerać z religijnymi terrorystami i pieprzonymi męskimi dziewicami gotowymi (ba – pragnącymi!) umrzeć w imię swojego zabobonu (którego świętą księgę większość z nich zna w równym stopniu co treść Szatańskich wersetów). Dlaczego w XXI wieku, a nie w XX skoro obłąkany demagog sczezł w 1989?
Otóż dlatego, że cała ta sprawa mimo upływu 30 lat bynajmniej nie dobiegła końca. W 1991 roku włoski tłumacz Szatańskich wersetów Ettore Capriolo został pchnięty nożem w Milanie, w tym samym roku autor przekładu japońskiego Hitoshi Igarashi został znaleziony martwy we własnym biurze – z twarzą i ramionami noszącymi ślady licznych ciosów nożem, a w 1993 w Oslo norweski wydawca William Nygaard został trzykrotnie postrzelony w plecy i cudem uszedł z życiem. Przez kolejne 9 lat Rushdie żył w ukryciu pod ochroną służb specjalnych, media zaś podawały co jakiś czas pogłoski o odwołaniu wyroku, tylko po to, żeby chwilę później Iran oficjalnie je zdementował i ponowił żądanie śmierci Rushdiego. W 1998 roku wydawało się, że paranoja ta dobiega końca - minister spraw zagranicznych Iranu oficjalnie cofnął poparcie rządu dla polowania na Rushdiego, potwierdził to prezydent, po czym Brytyjczycy odnowili stosunki dyplomatyczne. Irańska fundacja 15-Khordad wciąż jednak oferowała $2.500.000 za uśmiercenie Rushdiego, nie będąc kłopotana przez irański rząd i co parę lat podbijała stawkę. Już w 2005 gdy do władzy doszedł kolejny fanatyk, Ayatollah Khamenei, oficjalnie przypomniano, że fatwa jest nieodwoływalna i pozostaje w mocy. Tym razem jednak Zjednoczone Królestwo nie zerwało stosunków dyplomatycznych.
W roku 2016 dodano kolejne sześćset tysięcy do nagrody za głowę tego niegodziwca Rushdiego, która wynosi obecnie ok. $3.900.000.
Szacuje się, że w wyniku  gówno-burzy wokół tej książki zginęło łącznie około 60 ludzi. Warto przy tym wspomnieć o Mustafie, który w wieku 21 lat, w roku 1989 chciał podłożyć bombę w hotelu Paddington w Londynie celem dokonania egzekucji na pisarzu. Na szczęście wykazał zaawansowany imbecylizm i wyeliminował się z puli genetycznej na skutek przedwczesnego wybuchu. W nagrodę został ogłoszony pierwszym męczennikiem za wiarę w sprawie Rushdiego i dostał pośmiertną tablicę w Teheranie, upamiętniającą jego bombowy wyczyn. Według tej definicji męczennikiem można by uznać każdego ekstremistycznego młodziana, który męczy się pod kołdrą po nocach, o ile tylko będzie łaskaw sczeznąć na czas. Jeżeli to nie zachęciło Cię jeszcze do sięgnięcia po tę książkę, to doprawdy nie wiem co byłoby w stanie.
Co do treści – znając historię otaczającą tę pozycję spodziewałem się czegoś kontrowersyjnego – pieprznych scen, obelżywych wyrażeń, zajadłego ataku na islam, słowem – czegoś co by zasługiwało na reakcję jaka nastąpiła. Byłem głęboko rozczarowany, gdy nie znalazłem w książce żadnych tego typu kontrowersji. Cóż bowiem mogło tu być zasługującego na to co nastąpiło? To, że powieść nawiązuje do wersetów z Koranu, które zmieniono, bo zostały pierwotnie podstępnie podyktowane przez Szejtana? Nazwanie Abrahama sukinsynem po tym jak wygnał na pustynię Hagar, swoją niewolnicę, razem z dzieckiem które jej zrobił? Czy może ogólny motyw utraty wiary? Nie ma w całej książce ani jednego słowa, które stanowiłoby choćby cień usprawiedliwienia dla działań niepoczytalnej islamskiej hołoty. Ani jednego! Idę o zakład, że niepiśmienni popaprańcy, którzy tak płomiennie protestowali na ulicach Londynu, nie przeczytali w większości ani jednego rozdziału książki. Mnie samemu wydała się trochę rozwlekła i przeczytanie jej zajęło mi ponad miesiąc. Fakt – przeczytałem w tym czasie 3 inne książki, ale wynika to głównie z tego, że nie jestem w stanie czytać jednej książki ciągiem przez dłuższy czas, odczuwam bowiem zaraz potrzebę urozmaicenia zrodzoną z amalgamatu nudy i ciekawości. Do tego chciałem przeczytać dwa ostatnie rozdziały po angielsku, żeby go trochę odrdzewić, a to zajmuje mi 2 razy dłużej niż czytanie po polsku.
Salman Rushdie jest bardzo zdolnym pisarzem – ma zarówno oko, ucho, jak i zmysł dramatyczny. Przez oko mam na myśli to, że daje się wyczuć, iż autor myśli obrazami (niekiedy iście komicznymi – dobrym przykładem będą tu osły, które Mirza Saeed obserwuje w trakcie pielgrzymki na kopulacji podczas której zdychają z upału i braku wody wywołanymi suszą), które barwnie opisuje i zgrabnie nimi operując tworzy niemal baśniowy film.
Do tego zmysł dramatyczny, co oznacza, że Salman potrafi utrzymywać czytelnika w napięciu, wie kiedy urwać akcję i rozpocząć nowy wątek, i w mistrzowski sposób kończy sceny – żeby nie psuć przyjemności z czytania nie będę podawał przykładu z książki, żeby jednak dać posmak jakiego rodzaju są to przejścia – zaoferuję porównanie z Ogniem i mieczem, gdzie kończąc scenę wesołej biesiady zwieńczającej tom pierwszy powieści, Sienkiewicz włożył w usta Kuszla wstrząsający okrzyk: „Bar... wzięty!”
Ucho nie jest zauważalne w wersji polskiej, natomiast gdy czyta się Szatańskie wersety w oryginale – przed człowiekiem otwiera się  całkiem nowy wymiar – okazuje się, że autor ma fenomenalny dar wychwytywania i oddawania w powieści stylu charakterystycznego dla poszczególnych grup imigrantów – udało mu się to portretując ojca Allie Cone, Polaka (swoją drogą chapeau bas dla autora, że znał trzech czołowych polskich poetów ostatniego stulecia – Herberta, Miłosza i Barańczaka), a najlepiej widać to na przykładzie hindusów, którym wkłada w usta specyficzną dla nich angielszczyznę:
„’Money is no object,’ Srinivas retreated, affronted. ‘Excuse, please, Sethji. I must consider.’”
Motyw utraty wiary, który się tu pojawił zawiera obraz bezczelnie ukradziony wprost z mego życia – gdy Dżibril modląc się o uzdrowienie uświadamia sobie, że mówi do powietrza – ale takich kradzieży uzbierało się już tyle, że napiszę o nich w innym miejscu.
Ciekawszy jest chyba obraz, który następuje zaraz po owej utracie wiary:
„Tamtego dnia metamorfozy nastąpiło przesilenie choroby i zaczął wracać do zdrowia. I aby udowodnić sobie nieistnienie Boga, stał teraz w sali jadalnej najsłynniejszego hotelu w mieście z wieprzowiną wypadającą mu z ust.
Podniósł wzrok znad talerza i zauważył, że przygląda mu się jakaś kobieta. Jej włosy były tak jasne, że aż niemal białe, a skóra miała kolor i przejrzystość górskiego lodu. Zaśmiała się i odwróciła.
- Nie rozumiesz? - krzyknął za nią, wypluwając kawałki kiełbasy. - Nie trzasnął we mnie żaden piorun. To jest najważniejsze.”
Ów test niewiary stanowi perspektywę tak odległą dla naszego kręgu kulturowego, że niemal niemożliwą do zrozumienia. Pierwsze złamanie zakazu religijnego – akt jedzenia wieprzowiny. Jakie musiały towarzyszyć mu emocje, jakie napięcie musiało trzymać człowieka, któremu wmawiano przez całe życie, że za jedzenie świniny spotka go kara boska? Cóż za impertynencja wobec drogiej wiary świętej, cóż za buta i zuchwałość – no, Allah, dawaj ten piorun!
Tłumaczenie całkiem niezłe, chociaż kłóciłbym się, że jest różnica między „A City Visible but Unseen” (Miasto widzialne, ale niewidziane), a jego tłumaczeniem jako „Miasto widzialne, ale niewidoczne”. Na naganę zasługuje natomiast zamienienie ‘bastarda’ (czyli sukinsyna lub skurwysyna) na ‘drania jednego’ we fragmencie, którym zakończę tę recenzję. Uważam, że tłumacz nie powinien sobie pozwalać na takie cenzurowanie treści. Sprawia to, że ból dupy naszych islamskich zapaleńców staje się jeszcze bardziej niezrozumiały niż poprzednio – tyle hałasu o nazwanie Abrahama draniem? Nie udawajmy, że skurwysyn cokolwiek by tu zmienił i miałby szansę usprawiedliwić ich plugawe czyny – z drugiej strony nie ma co umniejszać wartości słowa przez wzgląd na niepotrzebną pruderię. Powinniśmy doceniać wolność słowa, którą mamy i umieć o nią walczyć, gdy zajdzie potrzeba. Dał nam przykład Salman Rushdie jak jej użyć mamy.
A oto obiecany fragment:
„W czasie gdy Mahund wspina się na Coney, Dżahilijja świętują inną rocznicę. W pradawnych czasach patriarcha Ibrahim przybył do tej doliny z Hadżar i Izmaelem, ich synem. Tutaj ich porzucił, na tym pozbawionym wody pustkowiu. Pytała go: Czy taka może być wola Boga? Odpowiedział: Taka jest jego wola. I zostawił ich, drań jeden. Od samego początku mężczyźni wykorzystywali Boga do tego, żeby usprawiedliwić rzeczy niewybaczalne. Niezbadane są Jego ścieżki, mawiają.”




9/10

Comments

  1. This comment has been removed by the author.

    ReplyDelete
    Replies
    1. Czcigodny mój Tłumaczu,

      Straszna szkoda, że usunął Pan swój komentarz zanim zdążyłem wrócić do domu i Panu odpowiedzieć!
      'Bastarda' owszem rozumie się jako lekką inwektywę - rangi 'drania', 'łobuza', 'gnojka', 'bydlaka' - ale w kontekście towarzyskim i nowoczesnym, charakterystycznym dla angielskiego stylu (banter). To znaczy, że może Pan powiedzieć do kogoś zaczepnie 'you cheeky bastard!' i wywołać śmiech, zamiast dostać w twarz. Natomiast gdy używa Pan tego słowa w kontekście ganiącym patriarchę największych monoteizmów świata, tłumaczenie takie wydaje się, jeżeli nie pruderyjne to przynajmniej lekko chybione - to już jest całkiem inny kontekst i wydaje mi się, że gdyby popytał Pan native'ów, co widzą w 'bastardzie' w tym kontekście - bardziej 'rascala', czy raczej 'son of a bitcha' - to dużo częściej otrzymałby Pan tę drugą odpowiedź pomimo tego, że w ogólności przyznaję Panu rację - w generalnym użyciu nowoczesnym bastard jest inwektywą łagodną.
      Z tych powodów upierałbym się przy tłumaczeniu 'bastarda' w powyższym fragmencie co najmniej jako 'sukinsyna'. Podobnie obstaję przy tłumaczeniu 'unseen' jako 'niewidziane' zamiast 'niewidoczne'.
      Ale to są szczegóły, których ja jako szczególant czepiać się muszę i nie mogę nie.
      Natomiast w ogólnym rozrachunku, czego nie zawarłem w recenzji, a sądzę teraz, że powinienem - uważam, że zrobił Pan naprawdę kawał dobrej roboty.
      Szatańskie wersety nie są książką łatwą do tłumaczenia i wie o tym każdy, kto przeczytał choćby parę stron tej powieści po angielsku - Rushdie nie tylko używa wielu wtrętów charakterystycznych dla imigrantów indyjskich, czy arabskich (jak 'jar', czy 'bibi'), ale bawi się słowem i formą co sprawia, że tekst najeżony jest dodatkowymi trudnościami - to nie jest taka tam sobie zwykła proza, którą się przełoży między śniadaniem, a obiadem.
      Zilustruję to zostając przy omawianym już fragmencie - na docenienie zasługuje to że wprowadził Pan rozróżnienie płci, którego nie ma w wydaniu Phantom Press, w którym zatracono przez to sens (przekład ów w ogóle był dosyć toporny i dosłowny).
      Co do stylistki - na duży plus zasługuje Pańska decyzja o przetłumaczeniu "Ellowen Deeowen" jako "Eloen Deoen". W zestawieniu z niezręcznym phantomowym "Eloen Deigreken" - znalazł Pan świetne rozwiązanie pisząc Londyn w jego oryginalnej postaci.
      Dałoby się wymienić jeszcze kilka takich decyzji, które zasługują na pochwałę, ale czyż nie byłoby to nieroztropnym rozpuszczaniem zdolnego tłumacza?
      Ze względu na powyższe, przed zganionym Wielbicielem chylę czoła. I niechże będąc teraz pochwalonym już się nie dąsa i nie usuwa więcej postów!
      Pozdrawiam serdecznie i ślę ukłony :)

      Delete
    2. Nikt się nie dąsa :)))) Chciałem coś poprawić, a że nie było opcji "Edytuj", to usunąłem i chciałem napisać nowy komentarz, tylko coś mnie odciągnęło. W każdym razie chodziło mi o to, że "bastard" jest dużo słabszym epitetem od proponowanego "skurwysyna" - i nie ma znaczenia, do kogo się zwracamy, bastard to bastard, a son of a bitch to... wiadomo. Rushdie akurat uwielbia mieszać style, często osiągając zamierzony efekt komiczny, i być może mamy tu do czynienia z czymś takim (podniosłość sytuacji rozbrojona kolokwialnym "ty draniu"). Tak więc wciąż obstaję przy "draniu" i powtarzam, że z całą pewnością ten wybór nie był podyktowany pruderią ani autocenzurą (o czym świadczą dobitniejsze sformułowania w innych partiach książki). Pozdrawiam!

      Delete

Post a Comment

Popularne