R3: Balzakiana - J. Dehnel



Balzakiana

Jacek Dehnel



Opowiadanie 1
Mięso wędliny ubiory tkaniny


Płytcy bohaterowie ze swoimi płytkimi przeżyciami, otoczeni boleśnie płytkim światem, a do tego niezwykle powierzchowna, choć jak najbardziej ukwiecona, narracja – zupełnie jakby bohaterowie książki w ogóle nie mieli wnętrza, o które można by trącić, zupełnie jakby duszy nie mieli.
Czytam dalej, a wszystko ciągle dołująco płytkie, zwiewne, kwietne, a i owszem, stylowi nie odmówię polotu, ale płytko, oj płytko, przytłaczająco płytko…
Pytanie za 100 punktów - czy autor był tego świadom i to właśnie chciał osiągnąć? Czy może raczej sam jest płytki i dlatego tylko tak mu się płytko napisało? Stworzył arcydzieło płycizny genialnie uchwytując beznadziejną płytkość świata, czy wyraził li-tylko płyciznę własnego umysłu? Płycizna programowa, czy płycizna naturalna? Geniusz, czy idiota? Łam sobie głowę sam, Czytelniku!
Powierzchowność leje się z kart książki niczym woda z Niagary i kresu lania nie widać – to zaczyna być nieznośne.
Styl pisania potoczysty, trochę przeegzaltowany i silący się na imitację stylu pisania wieków minionych, co wypadło dość sztucznie. Aczkolwiek sam pomysł przeniesienia sklepu rodem z XIX wieku z jego subiektami i mentalnością kupiecką tamtego czasu w realia współczesne uważam za zabieg bardzo ciekawy. W zamyśle, o którym poucza okładka, opowiadania te (odmawiam kategorycznie używania określenia ‘minipowieści’) miały być dialogiem z powieściami Balzaca – być może miałbym inne spojrzenie na książkę gdybym przeczytał coś z Balzaca, jednak ilość książek które Balzac popełnił bynajmniej nie zachęca do sięgania poń.
Jeżeli bowiem ktoś napisał 10 – 20 książek w trakcie swojego żywota to można rzec, że bardzo ładnie, że chwali się, że był płodnym pisarzem – i wybór od czego zacząć zaznajamianie się z jego twórczością nie ma wielkiego znaczenia. Zaczyna się zazwyczaj od książki pierwszej albo od najgłośniejszej. Jeżeli jest się przekornym zaczyna się od ostatniej, choć zdarza się też, że zaczynamy przypadkowo - od tego co akurat nasze oko dojrzało na półce u znajomych lub co zostało nam polecone, czy wpadło w ręce w postaci prezentu od rodziny, która jest w stanie zawsze bezbłędnie trafić w nasze gusta literackie! Jeżeli pierwsze spotkanie z autorem wypadło na jego korzyść, zaraz sięgamy po kolejną jego książkę – jego debiut jeśli zaczęliśmy nie po kolei lub książkę następną w chronologii jeżeli zaczęliśmy jak Bóg przykazał i stopniowo poddajemy osobę pisarza systematycznemu poznaniu – sprawdzamy czy poszczególne dzieła łączą się w całość i śledzimy ewolucję autora – stylistyczną, psychiczną, intelektualną, światopoglądową.
Jednak gdy ktoś popełnił 100 książek – sprawa przedstawia się całkiem inaczej, następuje przeciążenie systemu – tu już oczy nasze stają się rozbiegane, umysł nie może się zdecydować od czego zacząć, wkradają się podejrzenia - że książki nie były do końca przemyślane, że autor tak naprędce piszący popełnić musiał błędy, których by nie popełnił gdyby dał sobie więcej czasu. W gąszczu takim dewaluuje się wartość każdej książki z osobna.
Co innego taki Gombrowicz, dla którego napisanie książki było niczym poród i nigdy nie zdarzyło mu się wydać więcej niż jedno dzieło rocznie, żeby już nie wspomnieć o jego kilkunastoletniej przerwie w pisarstwie po wybuchu wojny. Taki obraz pisarza-małża, który cierpliwie wykształca w swoim wnętrzu perłę i dopieszcza ją latami, bardzo do mnie przemawia. Rezultat zaś widoczny jest gołym okiem – każdą książkę Gombrowicza z czystym sumieniem można nazwać dziełem (choć nie pałam zbytnią sympatią do późniejszego okresu jego twórczości, który nie zwala mnie już z nóg w tym stopniu co Ferdydurke czy Trans-Atlantyk to i tak nie mam się do czego przyczepić w Pornografii czy Kosmosie).
Wydaje mi się, że zasadniczym czynnikiem zniechęcającym jest też myśl o tym ile czasu musielibyśmy włożyć, żeby zapoznać się z całą twórczością takiego pisarza-rozpłodnika. Podobną sytuację miałem z Noamem Chomsky'm – natknąłem się na wzmiankę o nim w pewnej książce, chciałem zobaczyć kto zacz, obejrzałem tedy kilka rozmów z nim w internecie, po czym sięgnąłem po bibliografię jegomości, na której widniało - ponad 100 pozycji… Taaak. Tak się skończyło moje zapoznanie z Noamem. Można rzec, że jego spuścizna przytłoczyła mię i lektura samej jego bibliografii została przeze mnie zaklasyfikowana jako przeczytanie książki.
Tymi oto magicznymi sposoby do dziś mam gdzieś w stosie ksiąg do przeczytania trzy Balzaki, które są tam od jakichś… 3 lat i zawsze, niezależnie od przypływów i upływów wolnego czasu, udaje mi się znaleźć coś pilniejszego lub bardziej przyciągającego uwagę.
Koniec dygresji!
Tak czy inaczej - książka powinna bronić się sama przez się. Jeżeli się nie broni to powinna być częścią innej książki, bądź nigdy nie ujrzeć światła czytelniczego.
Zakończenie rozczarowujące i nienaturalne (niczym doklejone) – jakby ktoś nagle, bez powodu zerwał nić, którą tak powolnie i leniwie prządł.

Ocena cząstkowa: 4/10



Opowiadanie 2
Tońcia Zarębska



Poczułem się jakbym przeczytał opis Piździszewa albo gorzej – własnej rodziny. Motyw płycizny umysłowej osiągnął tu kulminację i przytłacza bardziej niż w opowiadaniu poprzednim. Brutalnie ukazano ile znaczą wartości rodzinne (Zarębskie bogate, Zarębskie biedne i więzi rodzinne, które pogłębiają się z przypływem dolarów, a zanikają wraz z ich odpływem), a nawet podstawowe zasady międzyludzkie kiedy w grę wchodzi scheda i mamona. Do tego doszedł motyw głupoty, dulszczyzny i kombinatorstwa rodem z Łukowa. Przy-gnę-bia-ją-ce…
Aczkolwiek portret podwójnych standardów ambitnej siostry Kunegundy – zacny.
Pogłębione studium dysfunkcji rodzinnej i ludzkiej we wszystkich odcieniach płytkości

Ocena cząstkowa: 7/10



Opowiadanie 3
Miłość korepetytora


I znowu płytko... Swoją drogą – zastanawia mię – czy styl autora, specyficznie zmanierowany, ma związek z tym, z czym ma. Nasuwa mi się porównanie z ‘Berkiem’ Szczygielskiego, którego czytałem jakiś czas temu. Wywąchałem jakieś podobne aromaty u obu panów, swojego rodzaju powinowactwo stylu oraz podobieństwo w spojrzeniu na bohaterów (programowy behawioryzm, zdecydowanie bardziej spotęgowany u Dehnela). Ciężko mi określić dokładnie w czym rzecz, więc od razu sprostuję i zwrócę honor - język Dehnela jest niemal niebiański w porównaniu do ordynarności powieści Szczygielskiego.
A na marginesie dodam, że o ile do grona pisarzy pierwszorzędnych zaliczyłbym postacie takie jak Gombrowicz, Herbert, Bursa, Shakespeare, Dostojewski. Do drugorzędnych: Tyrmand, Pilch, Witkacy (dwaj ostatni – mocny przód, Tyrmand raczej obstawia tyły), o tyle dla Dehnela będę musiał stworzyć trzeci rząd, albo raczej rząd czwarty - do którego z ‘trójki’ wyeksmituję Szczygielskiego z Mrozem, przy czym król czeluści rzędu czwartego, Remigiusz I Grafoman, okupować będzie zdecydowane tyły owego rzędu. Być może należałoby stworzyć dla niego osobny rząd lub w ogóle oddzielne pomieszczenie - kącik grafomana?
Wracając do opowiadania – w postaci Adriana świetnie sportretowana została postawa człowieka-kameleona, która budzi we mnie bezgraniczny wstręt. Później z tego kameleona wykluwa się... motyl. Jest już jednak za późno i motyl musi zginąć. Ach jo! Popieprzone dzieciństwo dodaje jakichś głębszych odcieni, ale narrator uparcie unika myśli postaci i nie bawi się w analizę umysłową – czyli jednak programowy behawioryzm.
Ciągle powraca motyw pragnienia raju - marzenia rozbitego przez brutalną codzienną rzeczywistość. Tońcia Zarębska urzeczywistniała ten motyw w poprzednim opowiadaniu, podobnie Aśka z pierwszego opowiadania.

Ocena cząstkowa: 5/10



Opowiadanie 4
Blaski i nędze życia artystki estrady na zasłużonej emeryturze


Tu aluzję do Balzaca widać po samym tytule – „Blaski i nędze życia kurtyzany” leżą na wspomnianym wcześniej stosie – a ‘kurtyzana’ jak widać stała się ‘artystką estrady na zasłużonej emeryturze’. Niezbyt pochlebne to zestawienie dla pani Haliny.
Okrutny portret naiwności. Już od pierwszego nagabywania Haliny Rotter na tournée po Rosji wiedziałem, że okaże się to zwykłym szwindlem. A potem jeszcze wyposażanie się jej na tę podróż za własne pieniądze bez cienia podejrzenia... Zdziwiło mnie trochę tylko to, że nawet jej nie współczułem, że dała się oszukać. Ale to, że zostanie ostatecznie wyrolowana było od samego początku oczywiste i stanowiło tylko kwestię czasu. Do tego Dehnel obdarzył Halinę właśnie taką dozą arogancji i takim charakterem, że w ostatecznym rachunku czytelnik postrzega raczej całą historię w kategoriach „dała się oszukać” niż „została oszukana” - jakby to ona była temu winna. Odnoszę w ogóle wrażenie, że sam autor nie żywił sympatii do żadnej z postaci, które stworzył w Balzakianie. Potwierdza to moją początkową hipotezę – zamierzony portret płycizny wszelakiej świata całego.
Nie wiem czy przekonuje mnie taka forma – utrwalenie wad świata i pławienie się w nich. Ja w książkach poszukuję raczej ucieczki od owej szarej rzeczywistości.

Ocena cząstkowa: 4/10



"W sumie książka niezła, to jest chciałem raczej powiedzieć trójka z plusem."
Mnie nie porywa. Dehnela kwalifikuję do drugiego czytania.
Czytać zezwala się.


Ocena ostateczna: 5/10

Comments

Popularne