Noc sierpniowa

Noc sierpniowa


    W nocy z pierwszego na drugiego sierpnia, roku pandemicznego, wypatrzyłem przez okno niebo czyste i przejrzyste. O godzinie pierwszej zatem głowa moja wychynęła z włazu na dachu i oczy me jęły chciwie omiatać wzrokiem nieboskłon. Pomimo księżyca w pełni aż kłębiło się na nim od gwiazd. Kiwnąłem powitawczo Księżycowi, który w towarzystwie Jowisza i Saturna uformował oślepiający trójkąt i przyćmiewał teraz pobliskie konstelacje po tej stronie nieba. Na lewo od owego trio zoczyłem połyskującą rubinową planetę - Mars we własnej osobie. Sięgnąwszy po szklaneczkę gorzkiej żołądkowej z mrożonymi jagodami, umościłem się wygodnie na dachu tyłem do Księżyca i oddałem się kontemplacji tego gwiezdnego baletu.
    Rzuciła mi się w oczy Wielka Niedźwiedzica, pierwszy gwiazdozbiór jaki w życiu poznałem. Było to jeszcze za czasów mojej wielebności, początek gimnazjum, pokazała mi go koleżanka z KSMu, który już wtedy przekornie nazywałem Katolickim Stowarzyszeniem Matrioszek.  Na lewo od Ursa Maior - Smok, który mi przypomina raczej węża. Powyżej kawałek Małego Wozu, w nim Polaris, dalej Kasjopea i gdzieś tu powinien być Cefeusz, ale nigdy nie mogę go zlokalizować. Po prawo Auriga, czyli Wolarz, a w nim jaśniejąca Kapella. Nad nią Perseusz, z którym nie jestem w zbyt dobrych stosunkach, jako że nigdy nie mogłem zapamiętać jego kształtu, rozpoznaję tylko kilka środkowych gwiazd, nie znając żadnej z imienia, mówię: A tak, Perseusz i idę dalej. Tam zaś obok iskrzą się Plejady. Dalej na prawo już tylko powrót do Marsa. Coś mignęło nieopodal Smoka. Może meteoryt? Poza tym kręci się tu dzisiaj cała masa satelitów... Co za nietakt - jakby nie mogły sobie teraz orbitować po drugiej stronie globu. Jest to z ich strony istna niegodziwość, prawdziwy maszynowy wybrak miłosierdzia. Kto słyszał robić takie rzeczy człowiekowi, który pierwszy raz po paru miesiącach wielkomiejskiej posuchy dorwał się złakniony do bezchmurnego nocnego nieba?
    Ale, ale - co ja widzę? Jest Cefeusz! Tak, ten kulawy czworokąt z doszytym czubkiem to zdecydowanie Cefeusz. No nareszcie! Zmyliło mnie początkowo to, że jeden z wierzchołków czworokąta jest wysunięty. Spodziewałem się czegoś bardziej, hmm - kwadratowego, i oczekiwałem, że ten czubek będzie bliżej całości. Pięknie. Teraz został mi do znalezienia po tej stronie dachu jeszcze tylko Herkules. Taki czworokąt z odnóżami. Na głowę niestety nie starczyło materiału, toteż mamy Herkulesa z acefalią. W taki oto sposób już na początku czasów bogowie wprowadzili nieprzyjaźń między intelekt i siłę fizyczną.
    Dowiedziałem się też ostatnio, że Ten Trójkąt na lewo od Smoka nazywa się gwiazdozbiorem Łabędzia. Bardzo ciekawa historia. Fakt, nie zaliczałem do niego Albireo, jako że było zbyt oddalone, wliczając w konstelację Tego Trójkąta jedynie Deneb, Sadr, Fawaris i Epsilon Cygni. Nawet z Albireo jednak, mógłby to być co najwyżej Zwichnięty Krzyż Północy, a nie żaden Łabędź. I proszę mi tu nawet nie wyskakiwać z tymi Zetami, Etami, Kappami i całą resztą. Szanujmy się. Jeżeli gwiazd nie stać na porządne imiona to znaczy, że nie są warte uwagi i muszą pozostać greckimi literami w atlasach astronomów. Wystarczy i tak, że zgodziliśmy się na Epsilon. Poza tym Łabędź nie zacznie w ich towarzystwie wyglądać nagle bardziej łabędziowato.
Gwiazdozbiór Lwa || stellarium-web.org
    Prawdę mówiąc, to jest jedno wielkie nieporozumienie, całe to nazewnictwo gwiazd. Ja doskonale rozumiem rolę wyobraźni w życiu, ale niektóre z nich to horrendalne pomyłki. Weźmy choćby taki gwiazdozbiór Lutni. Czy widzieliście Lutnię? Toż to zwykły jest romb. Gdzie temu do lutni? Z której strony to lutnię przypomina? O wiele temu bliżej do latawca. I jakiemu elementowi lutni miałaby odpowiadać świecąca się jak psu nie powiem co Wega? A wracając do Łabędzia - czy ktoś może mi wyjaśnić dlaczego prawdziwego łabędzia bardziej przypomina gwiazdozbiór Lwa niż gwiazdozbiór Łabędzia? Co za kuriozum, że Lew jest o niebo bardziej łabędziowaty od Łabędzia? Aliści, Lew winien być nowym Łabędziem.
Gwiazdozbiory Łabędzia i Lutni || stellarium-web.org
    Nagle zorientowałem się, że piję powietrze z pustej szklanki i jest już prawie trzecia. Jak tu szybko czas płynie na górze... Księżyc już zachodził za moimi plecami, a na prawo wzeszła Wenus. Cztery planety wypatrzone jednej nocy, bardzo zacnie. Gdybym tylko miał teleskop mógłbym odnaleźć jeszcze Urana i Neptuna, a nad ranem może nawet Merkurego, nazwanego tak rzecz jasna na cześć angielskiego boga muzyki. Empty spaces, what are we living for?
    Istotnie, jeżeli spróbować sobie uświadomić ten ogrom przestrzeni nad naszymi głowami to jest to coś rzeczywiście przerażającego. Z każdej strony otaczają nas lata świetlne pustki, a wiele z tych malutkich świecących punkcików to kolosalne gwiaździszcza lub całe galaktyki, o niebotycznych rozmiarach i kuriozalnych masach. Olbrzymy sprowadzone dystansem do wielkości punktu na ciemnej planszy nieba. I zdecydowanie ciemnej, a nie czarnej. Do tej pory nie widziałem jeszcze czarnego nieba, podobnie jak nigdy nie widziałem szarej chmury - chmury nie są szare podobnie jak ser marmurkowy Colby Jack nie jest żółty. Chmury mają bardzo niejednolity kolor i jeżeli przyjrzysz się uważnie nocnemu niebu, to spostrzeżesz, że ono również jest bardzo niejednorodne kolorystycznie. Chyba że patrzysz w niebo spod latarni lub inne światło jest skierowane w twoje oczy, wtedy cokolwiek by leżało za źródłem światła - będzie się wydawało czarne. Pytanie tylko, co u licha robisz pod latarnią patrząc w niebo, zwyrodnialcu?
    Wszystkie te punkciki są oddalone od siebie i od nas wprost nieprzyzwoicie. Nawet ograniczając nasze rozważania do Drogi Mlecznej ciężko nam wyrobić sobie intuicję z jak wielkimi odległościami mamy do czynienia, choćby - jak daleko jest od nas do środka galaktyki? Można powiedzieć, że żyjemy na przedmieściach Drogi Mlecznej, w niczym niewyróżniającym się zadupiu. Ziemia jest oddalona od środka Drogi Mlecznej około 25 000 lat świetlnych, i jeszcze dalej od krańca.
    To oznacza, że gdyby nawet istniało jakieś inteligentne życie w centrum naszej galaktyki to i tak, z powodu ograniczonej prędkości światła, nie miałoby ono pojęcia o naszej egzystencji. Nawet w najbardziej wyimaginowanych warunkach - powiedzmy - gdyby jakiś Drogomleczanin mieszkający w centrum miał niemożliwych rozmiarów teleskop pozwalający na niewiarygodny wyczyn zobaczenia ze środka galaktyki twarzy pojedynczego człowieka i cudownym losu zrządzeniem skierowałoby ten teleskop akurat teraz w kierunku Ziemi, prosto w Twoją twarz - nie zobaczyłoby Ciebie. Ów mieszkaniec centrum spostrzegłby to co było w miejscu Twojej twarzy 25 000 lat temu. Przypuśćmy teraz, że i Ty posiadasz taki sam super-teleskop i dostrzegasz właśnie owego Drogomleczanina obserwującego Ciebie. A przynajmniej tak Ci się wydaje. Tutaj bowiem dochodzimy do jeszcze ciekawszych wniosków. Otóż, Ty widzisz go sprzed 25 000 lat obserwującego to, co było w miejscu, w którym się znajdujesz 50 000 lat temu. Patrząc w dal, patrzymy w przeszłość. Nie widzimy tego co jest, ale to co było.
    Gdybyśmy zatem wypatrzyli gdzieś pozaziemskie życie, nie moglibyśmy nawet rozstrzygnąć, czy ono wciąż tam jest i ma się dobrze, czy to co widzimy to tylko echa minionej cywilizacji. Marne są zatem nasze perspektywy na międzygwiezdne przyjaźnie. Na opuszczenie galaktyki też nie mamy co liczyć, prawdę powiedziawszy, będąc cokolwiek by nie było gatunkiem technologicznie zaawansowanym, najprawdopodobniej nie opuścimy nawet Układu Słonecznego, a to z prostej przyczyny - nie mamy dokąd pójść. Być może uda się nam zbudować jakieś stacje badawcze na Marsie, ale nie ma co liczyć na szeroko zakrojoną emigrację na czerwoną planetę. Przy obecnie dostępnych środkach podróż na Marsa w jedną stronę trwałaby co najmniej pół roku i byłaby możliwa raz na dwa lata. Do tego ta temperatura na Marsie, która waha się od -150°C do 20°C, rzadko kiedy przekraczając 0°C ze średnią temperaturą -60°C w skali roku. Nie można tam nawet zrobić herbaty, a powód tego jest wprost fascynujący. Otóż, panujące na Marsie ciśnienie atmosferyczne jest tak niskie (ponad sto razy mniejsze od ziemskiego), że woda w ogóle nie występuje tam w stanie ciekłym. Podgrzana ulega sublimacji i z postaci lodu przechodzi od razu w parę wodną. Musiałoby to więc być życie pod kopułą ze sprężonym powietrzem, poza którą warunki atmosferyczne byłyby tak surowe, że uniemożliwiałyby jakiekolwiek życie. To zdaje się skutecznie zapobiegać masowej kolonizacji. Mars, nasz najbliższy sąsiad, wcale nie czeka na nas z otwartymi rękami.
    Przykuci zatem łańcuchem grawitacji do Ziemi - tej wirującej piłki obracającej się się wokół wielkiej kuli ognia - człapiąc po jej powierzchni jesteśmy skazani na samotność pośród tego kosmicznego bezkresu. "Wiekuista cisza tych nieskończonych przestrzeni przeraża mnie" - pisał Pascal¹. Mnie nie przeraża. Czy kiedyś przerażała? Ależ oczywiście. Pamiętam doskonale. Było to lata temu, w Kutnie, końcówka gimnazjum. Oglądałem z wujaszkiem, katolickim duchownikiem, Wszechświat według Stephena Hawkinga, i wtedy uderzyła mnie po raz pierwszy z taką siłą ta myśl, która kołatała się w mojej głowie już wcześniej na lekcjach fizyki, gdy była mowa o Wielkim Wybuchu - świadomość mojej małości względem Wszechświata nagle wbiła mnie w fotel, miałem nieomal pełne portki z przerażenia. Podczas gdy jowialny wujaszek chrupiąc ze swadą orzeszki rzucił uwagę, która wydała mi się wówczas obleśnie trywialna - tak właśnie on sobie wyobraża niebo, że będzie podróżował po tych przestworzach, od gwiazdy do gwiazdy. Zwymiotowałem duchowo siedząc w fotelu z wytrzeszczonymi oczami. Ci ludzie nie mają pojęcia o czym mówią, nie mają pojęcia o czym mówią - utwierdziłem się w przekonaniu. Najwyraźniej nikt nie powiadomił go o cieplnej śmierci Wszechświata, która wprowadzi lekkie niedogodności do jego planów na wieczność. Niemniej jednak, to był jeden z przełomowych punktów na mojej drodze życia, pierwsza rysa na zabobonie, pierwszy policzek wymierzony przez Wszechświat mojej katolickiej indoktrynacji. Religia nazbyt rozdmuchała we mnie ego, które nie miało żadnych szans na przetrwanie tej konfrontacji. Od tamtej chwili nie mogłem już zmusić się do wierzenia, że Ten Ogrom został stworzony z myślą o mnie. To było zbyt niedorzeczne. Tak wyglądał mój pierwszy akt zwątpienia. Będę jednak skutecznie odganiał te myśli jeszcze ładnych parę lat, wciąż będę chodził na KSMy, uczęszczał na mszę po parę razy w tygodniu, a nawet gorliwiej czytał Biblię. Jeszcze trzy lata zanim przestanę się pokazywać w kościele, pięć zanim zacznę się określać mianem agnostyka i jakieś osiem zanim po raz pierwszy przyznam się przed sobą, że jestem po prostu ateistą. Naiwnie byłoby przypuszczać, że z zaszczepianego latami zabobonu można się wyleczyć z dnia na dzień.
    Tymczasem zaczęło już świtać. Ukazały się niewidoczne wcześniej połacie pól, które od strony rzeki pokrywa teraz mleczny kożuch porannej mgły. Na horyzoncie gorzeje płomienna łuna tworząca z nocnym niebem piękny gradient. Gwiazdy już zgasły i tylko Wenus, bogini miłości, wciąż nie daje za wygraną.




2-3 VIII 2020

------------

1. B. Pascal - Pensées, 206 ; tł. T. Boy-Żeleński

Comments

Popularne